UPARTY MILICJANT Jerzy Edigey

Podstrony
 
UPARTY MILICJANT Jerzy Edigey, CZYTADŁO, Kryminały polskie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jerzy Edigey
UPARTY MILICJANT
WIELKI SEN 2010
W DESZCZOWE POPOŁUDNIE
Nie udał się nam w tym roku październik w Zakopanem. Już cztery dni bez przerwy
padał deszcz. Początkowo chcieliśmy przezwyciężyć szarugę i wybraliśmy się na
spacer Drogą do Białego. Ale po pół godzinie trzeba było zawracać. Przemokliśmy i
ubłociliśmy się od stóp po czubek nosa. Na drugi dzień rżnęliśmy od rana do
wieczora w brydża. Trzeciego uznaliśmy, że jest „pogoda barowa". Zaś obecnie
siedzieliśmy w obszernym salonie jednego z zakopiańskich pensjonatów lekko
skacowani i źli na cały świat.
Panowało ponure milczenie, przerywane tylko falami gwałtownej ulewy uderzającej
o okna. Nawet mecenas Mieczysław Ruszyński i jego wieczny adwersarz inżynier
Stanisław Koryciński przestali się kłócić. Pułkownik Adam Krzyżewski rysował esy
floresy na leżącym przed nim dzienniku. Jak bardzo było nam źle, dowodzi fakt, że
obecne w naszym towarzystwie panie także nie miały tematu do rozmowy.
Znałem pułkownika od wielu lat. Poznaliśmy się przypadkowo. Jako reporter sądowy
„Expressu Wieczornego", a później „Kulis", jeździłem po całej Polsce w
poszukiwaniu ciekawych spraw. Często odwiedzałem wtedy Wrocław i tam, w
Komendzie Wojewódzkiej MO, natknąłem się pewnego razu na sympatycznego
majora, który właśnie prowadził śledztwo w wyjątkowo skomplikowanej sprawie
„Szkieletu bez palców". Taki bowiem kryptonim nosiły akta milicyjne.
Tak zawarta znajomość powoli przerodziła się w przyjaźń. Wprawdzie przestałem się
zajmować reporterką i znacznie rzadziej odwiedzałem miasto nad Odrą, ale za
to często spotykaliśmy się w Warszawie, gdzie major, a następnie podpułkownik i
potem pułkownik - przyjeżdżał służbowo. Zaś każdy październik spędzaliśmy w
zazwyczaj słonecznym i ciepłym w tym miesiącu Zakopanem. Po raz pierwszy
jesienią 1978 roku pogoda nas fatalnie zawiodła.
Wiedziałem, że Adam jeszcze bodaj jako kapitan, gdzieś przed dwudziestu laty,
pracował w Komendzie Stołecznej MO. Został służbowo wysłany do Wrocławia na
trzy dni. Tego miasta wtedy w ogóle nie znał. To była prawdziwa miłość „od
pierwszego wejrzenia". Oczarowany pięknem starego piastowskiego grodu, oficer
milicji natychmiast poprosił o przeniesienie go do Wrocławia. Warszawa nie bardzo
chciała się rozstać ze zdolnym pracownikiem, ale Krzyżewski pokonał wszystkie
przeszkody, nawet brak mieszkań we Wrocławiu. Później wielokrotnie proponowano
mu powrót do stolicy i odpowiedzialne stanowiska. Zawsze jednak spotykano się z
odmową.
Krzyżewski był niewyczerpaną skarbnicą wiadomości. Miał fenomenalną pamięć.
Prowadził przecież jeżeli nie tysiące, to setki najrozmaitszych spraw. Pamiętał je
chyba wszystkie. Nie raz i nie dwa usiłowałem przyłapać mojego przyjaciela na
jakiejś niedokładności. Porównywałem jego opowiadania z aktami sądowymi.
Zawsze fakty się zgadzały. A mówił z pamięci, nie posługując się żadnymi notatkami.
Co bardzo ważne, umiał opowiadać. Był, jak to się mówi, urodzonym gawędziarzem.
Nic więc dziwnego, że teraz spróbowałem, wydawało mi się niezawodnego chwytu,
aby rozruszać nasze towarzystwo.
- Adam - poprosiłem - opowiedz coś ciekawego.
- Nie znam niczego ciekawego - odburknął pułkownik.
- Nie wierzę. Za dobrze cię znam - kusiłem.
- Wszystko co wiedziałem, wyciągnąłeś ode mnie już dawno.
Jeszcze chyba sporo zostało. K i zyżewski nic nie odpowiedział i nadal zabazgrywał
guetc.
- A jeżeli ja pułkownika poproszę - wyrwała się Marysia Zapędowska, nasz
pensjonatowy czterdziestoletni pod-lot. Na każdym turnusie w każdym domu
wczasowym zawsze musi się znaleźć taki typ kobiety, nadaremnie usiłującej za
pomocą szminki, ubioru i zachowania się zatrzymać nieustannie biegnący czas.
- Pięknie prosimy pułkowniku - do Marysi dołączyły się inne panie.
- A dajcie mi spokój - pułkownik machnął ręką jak gdyby opędzał się od jakiejś
natrętnej muchy - pójdę się położyć. Może do wieczora przestanie padać.
- To ładnie tak odmawiać kobietom? - zażartowała pani Krysia.
- Powiedziałem już, że nic nie wiem. Nie męczcie mnie
- Adam naprawdę się zdenerwował. Gwałtownym ruchem złożył gazetę i schował
długopis do kieszeni.
- Jesteś uparty jak... - chciałem dodać „stary osioł", ale w porę się powstrzymałem.
Bądź co bądź znajdowaliśmy się w towarzystwie osób związanych z nami jedynie
przypadkową bytnością na tym samym turnusie w domu wczasowym.
- ...jak milicjant - podchwycił Krzyżewski - masz rację, że jestem uparty. U nas cenią
zarówno upór, jak i wytrwałość. Tylko dzięki uporowi udaje się nam nieraz rozwikły-
wać na pozór zupełnie beznadziejne sprawy. Choćby tę, zabójstwa we wsi Weten, w
dawnym powiecie kętrzyńskim. Gdyby nie upór pewnego porucznika, mordercy
nadal chodziliby na wolności. A niedużo im brakowało do kodeksowego
przedawnienia.
- Zbrodnia zabójstwa przedawnia się po dwudziestu latach - mruknął Mieciu
Ruszyński.
- Właśnie - przytaknął pułkownik - przestępcom zabrakło zaledwie trzech lat.
Przezornie milczałem. Wiedziałem, że jeśli Adam „zaskoczy", to już swoją historię
wyśpiewa aż do końca.
- Przyznam się szczerze - dorzucił mecenas Ruszyński
- że nie słyszałem o takiej sprawie. A raczej bacznie śledzę wszelkie ciekawsze
wydarzenia z naszej kryminalistyki. To pan pułkownik prowadził śledztwo?
7
- Nie. Z Wrocławia do Kętrzyna kawałek drogi. Ale w kołach milicyjnych ta sprawa
była dość głośna. Znam ją z opowiadań jednego z przyjaciół z Komendy
Wojewódzkiej w Olsztynie. Poza tym cytowana była nawet na pewnej odprawie w
Komendzie Głównej. A także nasz milicyjny tygodnik „W Służbie Narodu"
opublikował reportaż, o ile sobie przypominam redaktora Tadeusza Brytana.
Później sprawdziłem. Naturalnie Adam nie mylił się i bezbłędnie zapamiętał autora
artykułu.
A tymczasem Krzyżewski poprawił się w wygodnym fotelu i już nieproszony
rozpoczął swoim równym głosem:
- Jak wspomniałem, nie prowadziłem tej sprawy ani też nigdy nie miałem w swoich
rękach akt śledztwa. Powtarzam to, co zasłyszałem. A także, zastrzegam to od razu,
nieco zmieniam nazwiska głównych bohaterów tej tragedii. Przemilczę nazwisko
oficera milicji, który swoim uporem przyczynił się do zdemaskowania przestępców.
Milicjanci to nie gwiazdorzy filmowi. Im reklama jest niepotrzebna.
- Należy docenić każdą zasługę - wtrącił inżynier Kory-ciński.
- Zapewniam pana, inżynierze, że zasługa tego oficera została odpowiednio oceniona
przez jego władze zwierzchnie.
- A inżynier zawsze musi być kontra - Miecio skorzystał z okazji i przygadał
swojemu stałemu przeciwnikowi. Ci dwaj zawsze mieli odmienne zdania Jeżeli jeden
mówił, że śnieg jest biały, drugi nie omieszkał dodać, że szybko robi się brudny.
CZARNA OWCA
- Wieś Weten leży - rozpoczął swoje opowiadanie pułkownik Adam Krzyżewski - jak
to już zaznaczyłem, w byłym powiecie kętrzyńskim. Dlatego o tym wspominam, że
kiedy tam rozgrywały się te tragiczne wypadki, obowiązywał jeszcze stary podział
administracyjny kraju. Wieś, obok autochtonów - Warmiaków i Mazurów -zasiedlili
po 1945 roku repatrianci zza Buga. Byli jednak i tacy, którzy przybyli tutaj z
Mazowsza, z odległej Kielecczyzny lub z Rzeszowskiego. Początkowo pomiędzy
ludźmi zebranymi z tak różnych stron powstawały najrozmaitsze animozje. Być może
rzutowały one na późniejszy przebieg wypadków.
Tupowie przybyli w te strony właśnie z Kieleckiego. Otrzymali ładną, dużą
gospodarkę. Rodzina składała się z rodziców i trojga dzieci - dwóch synów, starszego
Józefa i młodszego Adama. Jedyna córka nosiła imię Maria. Józef po skończeniu
szkoły został gajowym w Nadleśnictwie Bartoszyce. Maria wyszła za mąż za
chłopaka z tej samej wsi. A że starzy Tupowie zmarli w latach 1947 i 1949, na
gospodarstwie pozostał Adam.
Młody człowiek w 1951 roku ożenił się z Apolonią Se-klak. Początkowo żyli zgodnie
i dość dobrze prowadzili duże gospodarstwo. Wkrótce jednak w tym małżeństwie
zaczęło się coś psuć. Głównym powodem było chyba to, że Adam coraz częściej
zaglądał do kieliszka, a coraz mniej przykładał się do roboty. Przy wódce Tupa miał
szeroki gest. To on zawsze fundował i płacił zarówno za znajomych, jak i za
przygodnie poznanych w knajpie. A kiedy brakło pieniędzy na wódkę, wyprowadzał
czy to krowę, czy świniaka i sprzedawał za byle grosz. Aby tylko było na dalszą
zabawę.
9
Kiedy podchmielony młody człowiek wracał do domu, kto żyw umykał mu z drogi.
Adam Tupa upijał się bowiem „na awanturę".
- Śmiejesz się ze mnie! - potrafił krzyknąć i rzucić się z pięściami na przechodzącego
sąsiada czy nawet zupełnie obcego człowieka, którego po raz pierwszy widział na
oczy. Był rosłym, dobrze zbudowanym mężczyzną i takie spotkania zwykle niemile
się kończyły dla Bogu ducha winnych osób.
Po wódce Adam nabierał także innych upodobań. A to wybił kijem jakąś szybę, a to
cisnął kamieniem w stado gęsi sąsiada lub wygnał cudze krowy w także cudzą
koniczynę. W ten sposób młody człowiek szybko zdobył opinię awanturnika i
nieroba. Gospodarka coraz bardziej chyliła się ku upadkowi. Siedem lat trwało
małżeństwo Adama z Apolonią. Po siedmiu latach żona miała tego dosyć.
Wyprowadziła się z domu i wkrótce po tym wniosła sprawę
o rozwód, który bez większych trudności otrzymała. Po upływie pewnego czasu
młoda kobieta związała się z innym mężczyzną, zamieszkałym zresztą także we wsi
Weten.
Temu właśnie człowiekowi Adam Tupa przypisywał całą winę za rozlecenie się
swojego małżeństwa. W niezbyt wielkiej wsi ludzie stale się spotykają i wkrótce
pomiędzy tą trójką rozgorzała prawdziwa wojna. Raz Tupa pobił „uwodziciela" tak,
że ten z rozbitą głową przeleżał parę dni. Innego znowu dnia, dysząca zemstą
Apolonia goniła przez całą wieś swojego eksmałżonka i wykrzykiwała, że
trzymanym w ręku szpadlem „łeb mu rozłupie".
Adam Tupa po rozwodzie pozostał samotny. Może naprawdę tak kochał żonę, że do
innych kobiet go nie ciągnęło? A może po prostu żadna panna nie chciała się wydać
za pijaka i utracjusza, a w dodatku rozwodnika?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylkahaha.xlx.pl
  •  
    Copyright 2006 MySite. Designed by Web Page Templates