|
Podstrony |
|
|
- Index
- Trick.Photography.and.Special.Effects.2nd.Edition.eBook, Trick Photography and Special Effects 2nd Edition
- Tracklista Energy 2000 Mix Vol. 37 Summer Edition (2012) www.clubdj24.imkv.pl, Energy 2000 mix (2012)
- Trinity Blood - 03, Napisy pl Trinity Blood
- Tylko ty tylko ja - Krzysztof Krawczyk, Pl podkłady mp3 [+], Polskie midi
- To był świat w zupełnie starym stylu - Urszula Sipińska, Pl podkłady mp3 [+], Polskie midi
- Tyle słońca w całym mieście - Anna Jantar, Pl podkłady mp3 [+], Polskie midi
- Tyle słońca w całym mieście - Natalia Kukulska, Pl podkłady mp3 [+], Polskie midi
- Tylko mnie poproś do tańca - Anna Jantar, Pl podkłady mp3 [+], Polskie midi
- To wszystko sprawił grzech - Krzysztof Krawczyk, Pl podkłady mp3 [+], Polskie midi
- To nic kiedy płyną łzy - Sasha Strunin, Pl podkłady mp3 [+], Polskie midi
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- matkadziecka.xlx.pl
|
|
|
|
|
Verne.Juliusz.Wyprawa.do.wnetrza.Ziemi.PL.PDF.eBook.(osloskop.net), Ebooki |
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] JULIUSZ VERNE WYPRAWA DO WNĘTRZA ZIEMI Voyage au centre de la Terre Przekład: Ludmiła Duninowska Data wydania polskiego: 1990 Rozdział I W niedzielę 24 maja 1863 roku wuj mój, profesor Lidenbrock, wrócił w wielkim pośpiechu do swego domu pod numerem 19 na Königsstrasse, jednej z najstarszych ulic wiekowej dzielnicy Hamburga. Służąca Marta była zapewne przekonana, że mocno spóźniła się z obiadem, który zaczynał dopiero perkotać na płycie kuchennej. „Ładna historia! – pomyślałem sobie. – Jeżeli wujaszek, najbardziej niecierpliwy człowiek, jakiego znam, jest głodny, narobi zaraz wielkiego krzyku!” – Jak to? – zawołała ze zdziwieniem Marta, uchylając drzwi od jadalnego pokoju. – Pan Lidenbrock już przyszedł? – Tak, Marto, ale na obiad jeszcze czas; nie ma drugiej, dopiero co wybiła pierwsza trzydzieści u Świętego Michała. – To dlaczego pan profesor wraca? – Zapewne zaraz nam to wyjaśni. – Oto on! Uciekam... Proszę mu tam przemówić do rozsądku, panie Akselu. I poczciwa Marta powróciła do swego kulinarnego laboratorium. Zostałem sam. Lecz przemówić do rozsądku temu najbardziej popędliwemu spośród profesorów – nie, na to nie mogłem się zdobyć przy moim trochę niezdecydowanym charakterze. Już-już zamierzałem wycofać się ostrożnie do swego pokoiku na górze, gdy skrzypnęły drzwi frontowe, odgłos zamaszystych kroków rozległ się na drewnianych schodach i pan domu, minąwszy szybko jadalnię, wpadł jak szalony do swego gabinetu. Ale w czasie tej krótkiej chwili cisnął w kąt laskę z ciężką, masywną gałką, na stół – szeroki, włochaty kapelusz, siostrzeńcowi zaś rozkazał donośnym głosem: – Chodź tu do mnie, Akselu! Nie zdążyłem ruszyć się z miejsca, a już profesor wołał, wyraźnie zniecierpliwiony: – No jak, jeszcze cię tu nie ma?! Pośpieszyłem do gabinetu mego groźnego opiekuna. Czuję się w obowiązku wyjaśnić, że Otto Lidenbrock bynajmniej nie był złym człowiekiem, ale jeżeli nie zajdą jakieś nieprzewidziane zmiany – co jest mało prawdopodobne – wuj mój pozostanie aż do śmierci niebywałym dziwakiem. Był profesorem tutejszego uniwersytetu, prowadził wykłady z mineralogii i na każdym przynajmniej ze dwa razy wpadał w okropną złość. Nie chodziło mu wcale o to, by słuchacze uczęszczali pilnie na jego wykłady, okazywali wielkie zainteresowanie przedmiotem i osiągali z czasem sukcesy na polu naukowym – nie przejmował się tego rodzaju drobiazgami. Wykładał „podmiotowo”, używając określenia filozofii niemieckiej, dla własnej satysfakcji, a nie z myślą o innych. Był to uczony należący do typu egoistów, studnia wiedzy, której kołowrót skrzypiał, kiedy chciało się coś z niej wydobyć, jednym słowem – skąpiec. Zdarzają się w Niemczech tacy profesorowie. Na nieszczęście wuj mój miał pewną trudność w wysławianiu się, co nie tyle dawało mu się we znaki w gronie najbliższych, ile wtedy, gdy występował publicznie. Trzeba przyznać, że była to nader przykra wada dla mówcy. W czasie wywodów w Johanneum profesor częstokroć zacinał się, staczał walkę z jakimś opornym słowem, które stawało mu sztorcem w gardle, jednym z owych słów, które potrafią sprzeciwiać się, pęcznieć i wydostają się wreszcie z ust jako przekleństwo – to znaczy w zgoła nienaukowej formie. I tu właśnie tkwił powód wybuchów złości mego wuja. W mineralogii istnieje mnóstwo nazw trudnych do wymówienia, surowych terminów, które raziłyby ucho poety. Nie chcę źle się wyrażać o tej gałęzi wiedzy, daleki jestem od tego. Lecz gdy stanie się oko w oko z krystalizacją romboidalną, z wulfenitem, tungstytem wolframowym lub tytanianem cyrkonu, nawet najbardziej wyćwiczony język może sprawić zawód. Otóż całe miasto wiedziało o tej skądinąd wybaczalnej wadzie wymowy wuja i wykorzystywano to, czyhano na krytyczne momenty jego wykładów, a wówczas wuj wpadał we wściekłość, audytorium natomiast zaśmiewało się, co było doprawdy bardzo niesmaczne i rażące. Jeśli słuchacze napływali tłumnie na wykłady Lidenbrocka, wielu spośród nich uczęszczało na nie pilnie głównie dlatego, aby ubawić się kosztem wybuchów złości profesora. Tak czy owak, wuja mego zaliczyć należało w poczet prawdziwych uczonych, co raz jeszcze pragnę podkreślić. Chociaż nieraz niszczył okazy manipulując nimi zbyt gwałtownie, obok talentu geologa posiadał też oko mineraloga. Gdy operował młotkiem, stalowym rylcem, namagnesowaną igłą, dmuchawką czy flaszką z kwasem, azotowym, był mistrzem w swoim zawodzie. Po przełamie, wyglądzie, twardości, topliwości, dźwięku, zapachu i smaku danego minerału potrafi określić bez wahania, do jakiej kategorii należy. Toteż nazwisko Lidenbrock wymawiano ze czcią w zakładach naukowych i krajowych towarzystwach geologicznych. Uczeni tej miary, co Humphry Davy, Humboldt i Sabinę, nie omieszkali złożyć mu swego uszanowania, gdy gościli przejazdem w Hamburgu. Becquerel, Ebelman, Brewster, Dumas, Milne-Edwards chętnie zasięgali jego rady co do najbardziej pasjonujących problemów z dziedziny fizyki i chemii. Ta gałąź wiedzy zawdzięczała mu niejedno doniosłe odkrycie, a w 1853 roku ukazały się w Lipsku „Problemy krystalografii” profesora Ottona Lidenbrocka, wielkie dzieło in folio z rycinami, które jednak przyniosło wydawcy znaczne straty materialne. Ponadto wuj miał w swojej pieczy, jako kustosz, muzeum mineralogiczne ambasadora rosyjskiego, pana Struve, cenne zbiory, głośne w całej Europie. Tak wyglądała z grubsza osobistość, która wzywała mnie tak niecierpliwie. Wyobraźcie sobie poza tym mężczyznę cieszącego się żelaznym zdrowiem, wysokiego i szczupłego, z jasną jak u młodzieńca czupryną, co ujmowało mu co najmniej dziesięć lat. Jego wielkie oczy biegały nieustannie za szkłami dużych okularów; nos, długi i cienki, przypominał wyostrzoną klingę; złośliwi twierdzili nawet, że był namagnesowany i przyciągał żelazne opiłki, co było oczywistą potwarzą, przyciągał bowiem jedynie tabakę, prawdę mówiąc – w pokaźnych ilościach. Jeśli dodam jeszcze, że wuj stawiał sążniste kroki, odmierzone nieomal z matematyczną dokładnością, że idąc zaciskał mocno pięści – nieomylny znak gwałtownego temperamentu – będziecie mieli pełny obraz tego człowieka, niezbyt zachęcający z towarzyskiego punktu widzenia. Mieszkał we własnym małym domku na Königsstrasse, zbudowanym na poły z cegły, na poły z drzewa, o ząbkowanej ścianie szczytowej; domek stał nad jednym z owych krętych kanałów krzyżujących się w najstarszej dzielnicy Hamburga, która na szczęście ocalała podczas pożaru w 1842 roku. Wprawdzie stary dom pochylił się nieco i wypinał brzuch na przechodniów, nosił też dach cokolwiek na bakier jak młodzieniec należący do studenckiej korporacji swoją czapkę, a jego pion pozostawiał wiele do życzenia, na ogół jednak trzymał się nieźle dzięki sędziwemu wiązowi, który wkleszczył się w jego fasadę i na wiosnę wciskał w okna swoje kwitnące gałązki. Wuj mój, jak na niemieckiego profesora, był dość zamożnym człowiekiem. Dom był jego niepodzielną własnością wraz ze wszystkim, co zawierał. Zawierał zaś przede wszystkim chrześniaczkę profesora, młodziutką siedemnastoletnią Gretę rodem z podhamburskiej wsi, służącą Martę oraz mnie. Będąc siostrzeńcem profesora, a w dodatku sierotą, zostałem jego pomocnikiem i laborantem, biorącym udział w jego doświadczeniach. Przyznam szczerze, że zasmakowałem w naukach geologicznych, zamiłowanie do mineralogii miałem po prostu we krwi i nigdy nie nudziłem się w towarzystwie moich cennych kamieni. Słowem, można było pędzić szczęśliwy żywot w owym domku przy Königsstrasse, mimo gwałtownego charakteru jego właściciela, który zresztą kochał mnie po swojemu, aczkolwiek miłość ta przejawiała się w sposób dość szorstki. Człowiek ten bowiem nie umiał czekać, stale mu się śpieszyło, i to o wiele bardziej aniżeli przyrodzie. Gdy w kwietniu zasadził w fajansowych donicach w salonie flance rezedy lub powoju, co rano regularnie pociągał je za listki dla przyśpieszenia ich wzrostu. Skoro się miało do czynienia z takim dziwakiem, nie pozostawało nic innego, jak być mu powolnym. Toteż pośpieszyłem do jego gabinetu. Rozdział II Gabinet ten był prawdziwym muzeum. Znajdowały się tam wszystkie okazy królestwa minerałów, opatrzone etykietami i poszeregowane z ogromną dokładnością według trzech wielkich działów na minerały rudne, skalne i energetyczne. Jak dobrze znałem wszystkie te mineralogiczne cacka! Ileż razy, zamiast zbijać bąki z rówieśnikami, wolałem okurzać grafity, antracyty, okazy węgla kamiennego, brunatnego i torfu! Były tam również próbki smoły ziemnej, żywice, sole organiczne, które trzeba było chronić od najmniejszego nawet pyłku. A te metale – począwszy od żelaza, skończywszy na złocie – których względna wartość znikała wobec absolutnej równości wszystkich tych okazów w obliczu nauki! Nie mówię już o wszelkich kamieniach – wystarczyłyby w zupełności na wybudowanie drugiego takiego domu jak nasz, nawet z dodatkowym pokojem, który tak bardzo by mi się przydał! Lecz wchodząc wtedy do gabinetu, nie miałem czasu myśleć o owych cudach. Całą uwagę skoncentrowałem na osobie wuja. Siedział zagłębiony w swoim przepaścistym, obitym aksamitem fotelu i trzymał w ręku książkę wpatrując się w nią z niekłamanym zachwytem. – Cóż to za książka! Cóż to za książka! – powtarzał raz po raz. Okrzyk ten przypomniał mi, że w wolnych od zajęć chwilach profesor Lidenbrock był także zapalonym bibliofilem; ale książka dopiero wtedy nabierała wartości w jego oczach, kiedy była białym krukiem albo – co najmniej – kiedy nikt nie mógł jej odcyfrować. – No i co? – rzekł do mnie. – Nie widzisz, co tutaj mam? Przecież ta księga to bezcenny skarb! Natrafiłem na nią dzisiaj rano, szperając w kramie Żyda Heveliusa. – Wspaniała! – odpowiedziałem z wymuszonym entuzjazmem. W rzeczy samej, po co wszczynać tyle hałasu z powodu starego tomiku in quarto, którego grzbiet i okładka zrobione były ze źle wyprawionej skóry cielęcej, z powodu tej pożółkłej książczyny, przy której wisiała wyblakła zakładka? Jednakże wykrzykniki profesora, wyrażając najwyższy podziw, nie ustawały ani na chwilę. – Spójrz – mówił odpowiadając sam sobie na zadawane przez siebie pytania – czyż nie jest piękna? Tak, po prostu cudowna! Cóż za oprawa! Czy ta książka łatwo się otwiera? Tak jest! I pozostaje otwarta w dowolnym miejscu! A czy się dobrze zamyka? Tak, gdyż okładka i stronice tworzą zwartą całość i nigdzie nie rozdzielają się ani nie odstają. A ten grzbiet, który po upływie siedmiuset lat nie ma najmniejszego nawet załamania!
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plsylkahaha.xlx.pl
|
|
|