Trepka Andrzej - Totem leśnych ...

Podstrony
 
Trepka Andrzej - Totem leśnych ludzi, EBOOK
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->ANDRZEJ TREPKATOTEM LEŚNYCH LUDZI1Wsamym sercu kongijskich puszcz u zbiegu rzek Ituri i Lenda, w miejscu ongiś podziwianymprzez Stanley'a czas płynął dostojnie jak zawsze, odmierzany krokami dni identycznie długich jaknoce. Olbrzymie drzewa dorastały swego wieku, a waląc się z łomotem, ustępowały z drogi kuświatłunowym hufcom zieleni.Po ciepłym, jasnym ranku, pogoda zaczęła się psuć.Niebo było jeszcze widne, wszakŜe juŜ nie takie charakterystyczne dla pory suchej w tropikach - naktórym słońce wygląda jak bańka białego lśnienia tak bliska,Ŝeręką dosięgnąć. Nad polaną snułsię matowiejący błękit, a dalekie pohukiwanie grzmotów targało powietrzem.Siedząc przed swym szałasem, Rarrra patrzył w coraz bledsze słońce. Nie raziło jego małych,jakby przyćmionych oczu, ledwie odcinających się od szaroniebieskich płytek pancerza, któryszczelnie pokrywał trójgraniastą, pozornie bezustną głowę. Wiedział,Ŝeskończyły się dobremiesiące, kiedy jegoświatłoŜernyorganizm miał co dzień zapewnionyświeŜypromienisty pokarm.Zaczynał się czas słoty. Oby przynajmniej na krótko chciał spoza chmur spozierać poŜywny ogieńniebios wtedy, gdy około południa płynie nad polaną, nie przesłonięty drzewami!Rarrra machnął szerokim mięsistym ogonem, jak gdyby chciał strzepnąć i kurz i natrętne owady, iw ogóle wszystko cokolwiek utrudnia mu chłonąćświetlistąstrawę, dopóki jeszcze sączy się znieba.Na ten widok trzej mali czekoladowobrązowi ludzie przerwali pracę, z naboŜną czcią wpatrując sięw swojego patrona. - MoŜe ma jakieśŜyczenie- Zaraz jednak wrócili do uszczelniania szałasu.Nawet weszli do jego wnętrza (co czynili rzadko i z pewnym zalęknieniem), aby się upewnić, czypoprzez kilka warstw uplecionych z wielkich liści mongongo nie przezieraświatło.Przyjdądeszcze, leczŜadnakropla wody nieśmietędy przecieknąć. Tabu!Pigmeje przywykli do obecności przybysza z gwiezdnej dali, który tkwił na tym miejscu jakgłęboko sięgała ich pamięć, pamięć ich ojców i dziadów. Nie podkpiwali (jak ich pobratymcy zinnych grup łowieckich),Ŝe"ludzie z wiosek", czyli Murzyni, posiadają totemy - bo mieli własnytotem,Ŝywydotykalny, z pewnością bardziej boski od tamtych. Ograniczali więc zasięg wędrówekpo lesie na tyle, by nie stracić czujnej więzi zeŚwiętąPolaną. Rarrra potrzebował aby doglądalijego szałasu. A oni potrzebowali jego obecności. Na jego oczach rodzili się i umierali od kilkupokoleń.StróŜe i wielbiciele Rarrry byli jedynym odłamem Pigmejów, nie wydziwiającym dlaczegoMurzyni są podzieleni na plemiona. JakŜe mogliby siebie samych nie uznawać za odmienny szczepnatury, skoro ich przodek,Ŝyjący,odwieczny jak ta wesoła polana w mateczniku nieskończonejpuszczyświata- tak całkowicie zrósł się z ich leśnym bytem. A właściwie - byt zrósł się z nim. Toon bowiem stworzył Pigmejów. I ten lass kipiący zielenią, który uŜycza wilgotnej ochłody,dobrotliwą matkę-puszczę pełną zwierza, grzybów, jagód, rozmaitych miodnych Pszczół i czystychstrumieni - takŜe on stworzył, wyłącznie dla nich.Sam go nie potrzebował: był synem Słońca, z blaskowej słonecznej krasy czerpał swoją moc ichwałę i nieśmiertelność.jeśli ktoś spoza maleńkiegoświatkaleśnych opiekunówRarrry widział go na własne oczy - to jedynie inne grupy łowieckie Pigmejów, koczujące wdŜungli. Przyszli, popatrzyli w nieludzkie oblicze boga trochę z zadziwieniem, trochę z lękiemprzed czymś niezmiernie obcym, nawet wydzielającym woń osobliwą - i szli dalej. Nie wracali abypowtórnie go obejrzeć, nie pielgrzymowali do cudzego, choć pigmejskiego totemu - bo po coMięsem łownym nie był, a jego boskość wyznawali wielbiąc boską pusz‡zę-rodzicielkę, składającjej dziękczynienia tańcem,śpiewemiświętymzewem trąb molimo.Docierając do wiosek na rozległych karczowiskach, gdzie za "daninę" z mięsa albo miodu brali odswych Bakpara - murzyńskich patronów, płody upraw bądź wyroby rzemiosł, nieśli gędźbę oleśnym dziwie poza swój macierzystyświat.A choć Murzyni przywykli do mitotwórstwaPigmejów i przyjmowali ich bajania za sprytnyŜarcikludu puszczy - ta jedna opowieść zbytnatarczywie przypominała o sobiewcoraz tonowych relacjach,aby jązlekcewaŜyć.Takim sposobem pogwarki o pielęgnowanym przezPigmejówŜywymtotemie zeŚwiętejPolany przeciekały poza subkontynent drzew. Wydostawszysię z leśnej głuszy, na drogach wszystkich murzyńskich migracji kolorowo stroiły się legendą - nimopuściły Czarny Ląd, by podniecić wyobraźnię obieŜyświatów. łowców sensacji i poszukiwaczyprzygód.Rarrra sądził,Ŝecała Ziemia jest zaludnioną puszczą.Napatrzył się do woli tej orgii zieleni z inwersją czerwonych, pomarańczowych i białychjaskrawości, z przepychem stawania się - gdzie rozrost gwałtowny, ponawianie się, pięcie i połysksił idzie o lepsze z rozpieraniem się wszerz i wzwyŜ, z tłamszeniem form słabszych przez silnieJszealbo lepiej przystosowane do walki oświatło,o wilgoć, o wczepienie korzeni w glebę bądź wtkankę innej rośliny.TuŜ po wylądowaniu, właśnie to zielone szaleństwo obfitości było najbardziej przejmującymwraŜeniem kosmicznego przybysza. Dlatego nie mógłby sobie wyobrazić,Ŝeta kipielŜyciadarowała gdziekolwiek rozległym połaciom gruntu, zostawiając w spokoju step, pustynię albo nagiwierch. Co prawda wszystko to pod jakąś zbliŜoną postacią istniało w jego ojczyźnie, leczprzesycone umiarem i spokojem. Tu przyroda rządziła się innymi regułami. NaCyrkoli brakowało warunków dla takiego rozpasaniaŜywotnościjak tropikalny las.TuŜ obok szałasu Cyrkolita widział skały tarasami opadające ku rzece. Jednak i one grzęzły w tejnawałnicy roślinnej bójności. Nie omijały ich drzewa chlebowe i drobnolistne mirty. aspokrewnione z groszkiem i łubinem róŜne gatunki motylkowych tu wyrastały na rekordoweolbrzymy puszczy. W węŜsze szczeliny wciskały się wachlarze drzewiastych paproci, mnóstworosłych bylin i skromniejszych ziół. Nawet wielkie kamienne bloki były niewidoczne spodpłoŜących się winorośli, rotangów i w ogóle licznych lian, które splotami grubymi jak ramię bądźwspinały się na okoliczne pnie, bądź gmatwaniną kolumienek i frędzli zwisały z gałęzi,pomieszane z powietrznymi korzeniami, z opadającymi wstęgami poroślowych widłaków, z liśćmialbo kwiatami storczyków.Rarrra nie wyobraŜał sobie płaszczyzn uprawnych pól choć słyszał kiedyś,Ŝeludzie gdzieś dalejwycięli skrawki lasu i sadzą na nich jadalne rośliny lub wypasają oswojone zwierzęta. W myślachprzymierzał to do swej polanki : takie, albo podobne, tylko sztucznie oczyszczone z drzew.Nie podejrzewał istnienia oceanów. Jak Kant, który spędziwszy długiŜywotw Królewcu, ponoćnigdy się nie przekonał naocznie,Ŝejego miasto leŜy nad morzem Cyrkolita, nie znający większejwody niŜ strugi deszczuściekająceprzed szałasem, przez sto lat nie zszedł nad Ituri : mierziła gosama wizja obfitości wód.Donioślejsze sprawy zaprzątały jego bystry umysł z roku na rok, z dziesięciolecia wdziesięciolecie. Bardzo juŜ dawno temu ukończył wstępny rozdział swych dociekań: Nikt zPigmejów nie uwierzyłby teraz,Ŝeniegdyś ich boski totem nie spoczywał tak dostojnie, jakprzywykli go widzieć - przed szałasem podczas pogody, a w jego wnętrzu w porze deszczowej.Wonczas Rarrra myszkował wszędzie, czuł się tropicielem rzeczy, zjawisk i wydarzeń.Świetniedo tego przysposobiony, mógł wchłonąć nieporównanie więcej doznań, dokonaćobserwacji i doświadczeń, niŜ najambitniejszy ziemski badacz.Patrząc na psychozoa nieruchomo spoczywającego w postawie wpółwyprostowanej, zpodkurczonymi tylnymi nogami krótszymi od przednich - łatwo moŜna by go uznać za istotępowolną jakŜółw.Tymczasem przy swym beczkowatym, szczelnie opancerzonym tułowiu, zprzodu zakończonym spiczastą głową, a z tyłu grubym walcowatym ogonem, przy czterechmetrach długości oraz prawie dwustu kilogramach wagi - Rarrra wprawdzie nie galopował, alewyciągniętym truchtem mógł prześcignąć kaŜdego Pigmeja. Nigdy tego nie czynił, gdyŜ niemusiał, a sport był mu zupełnie obcy.Z górą sto lat wcześniej wylądował w miejscu, które wydawało mu się typowe dla całego globu.Obraz nie był podobny do niczego, co oglądał w ojczyźnie. Widoczność nie sięgała rzutukamieniem. Zewsząd otaczał go zwarty las. Rarrra rozumiał,Ŝezetknął się twarzą w twarz zczymś, co wŜyciuplanet znał z dedukcji kosmograficznej: sposobu rozumienia Wszechświata,wzniesionego przez jego rodzimą kulturę na wyŜyny wirtuozerii. Przybysz wiedział i przedtem,Ŝetakie skupisko roślin moŜe być wystarczająco gęste, aby nie przepuścić słonecznego promienia.Ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć. Analizował kaŜdy szczegół, dotykowymiwypustkami macek trącał zioła, grzyby, pnie drzew i porośla na gałęziach, wąchał otoczeniewysunięciem rurki smakowej z ukrytych pod pancerzem ust i nacelowaniem na wybrany liść, kwiatlub owoc.W pewnym oddaleniu, wtłoczony w cienistą gęstwę spoczywał statek, którym tu przyleciał.Lądując, wypalił laserowym miotaczem korytarz pośród niŜszych drzew, by szarawą plastykowąkulę tak wcielić w puszczę,Ŝenie mogła być dostrzeŜona z góry. Dodatkowo otoczył swój pojazdpotem niewidzialności: to miejsce, oglądane z zewnątrz, sprawiało teraz wraŜenie szerokiejpionowej studni.Gwiazdolot nadawał się do startu nawet za tysiąclecia.Tak zabezpieczywszy go przed czyjąkolwiek ingerencją.a nadto przed ruchami górotwórczymi - kosmiczny zwiadowca ruszyłw drogę. Parł ku jedynej wokolicy, niewielkiej polanie, którą dojrzał schodząc do lądowania. Była wtedy jaśniejszą kropką nanie kończącym się wzorzystym hafcie zielonej planety.Niewiele zobaczył wędrując przez puszczę. Nie był to splątany gąszcz, w którym człowiekprzerąbuje sobie drogę maczetą. Cyrkolicie jednak, nie obeznanemu zŜadnymlasem, ter‚nwydawał się tak uciąŜliwy,Ŝeskupiał myśli na omijaniu przeszkód, nawet jeśli to były kępyniskich krzewinek bądź kłody oblepione białymi gąbczakami roztoczowych grzybów - takzbutwiałe,Ŝerozsypywały się za lada potrąceniem. Zaziemski gość uwaŜnie obchodził wielkie jakmelony, róŜowe bulwy pasoŜytniczo wyrastające wprost z korzeniŜywiciela,czasami przystrojonew skórzastobrązowe kwiaty. W gęstszym poszyciu musiał jednak łamać swym cięŜarem krzewygardenii, paprocie i niskie palemki. Gdzieniegdzie wyrwał przeszkodę z korzeniami, nawetobydwoma poszóstnymi pękami macek jednocześnie, czego Rarrrowie starannie unikali. NienapotkałŜadnychzwierząt prócz owadów. Drobne fruwające skrzydłaki - bardziej podobne doznanych mu organizmów niŜ drzewa i zioła - upewniły go,Ŝecałe tutejszeŜycieopiera się nabiałku zanurzonym w wodzie. Było to coś z jegoświata,a zarazem sygnał, iŜ na Ziemi moŜna byzamieszkać.Skoro dostrzegł prześwit,Ŝwawopospieszył w tamtą stronę.Przybysza poŜerała ciekawość, jak wygląda tu jasny dzień.Przed wylądowaniem jego statek zanurzył się w zwarty gąszcz obłoków. Płynęły wszechobecne,jak horyzont długi i szeroki.Gnębiło go, czy chmury stale i wszędzie otulają planetę.Nazajutrz spadł deszcz, co było dla Rarrry potęŜnym szokiem. Pierwszy raz wŜyciuprzemókł,pierwszy raz widział tyle wody. Miał jednak szczęście, bo właśnie nastawała pora sucha.Niebawem zaświeciło słońce i stwierdził z satysfakcją,Ŝejego promienie są bardziej poŜywne niŜkaŜdej z trzech dziennych gwiazd Cyrkoli. To był drugi, o wiele powaŜniejszy dowód naprzydatność Ziemi do skolonizowania. Kosmita uznał,Ŝezniesie figle egzotycznej aury - byle słotanadmiernie się nie przeciągała. i byle znów nie padał deszcz; płytki pancerza drgały mu nerwowona samo wspomnienie. Intensywne promieniowanie ziemskiego słońca ratowało go równieŜ z tegowzględu,Ŝepolanka, której nie zamierzał porzucić była nasłoneczniona tylko cztery godzinydziennie.Typowe dla wyŜynnych rejonów kongijskiej puszczy małe gołoborze powstało dziękiwykrystalizowaniu się soli ze skał. Na takim miejscu usychają drzewa. Natomiast zwierzętaprzychodzą tam lizać sól. Nie uchodzi to uwagiPigmejów, którzy te polanki nazywają idu. Zapamiętują je pilnie jako stanowiska łowieckie.Dopiero teraz Rarrra się przekonał, jak bardzo urozmaicone jest leśneŜycie.Musiał szybko dociec,czy jakieś zwierzęta są zdolne mu zagraŜać. Był to dla niego zupełnie nowy problem. Organizmy zCyrkoli róŜniły się od ziemskich nie tylko wyglądem, ale znacznie gruntowniej fizjologią.Wszelka wojnaŜyciaprzeciwkoŜyciuo przetrwanie jednostek i gatunków była tam wyłącznieobroną przed zbytnim zagęszczeniem. Nikt nikogo nie poŜerał. Wszystkie organizmy karmiły sięświatłem,którego nie brakowało w układzie potrójnej gwiazdy, gdzie zachodom jednego słońcasekundowały wschody drugiego albo trzeciego; i tak w kółko. Rzadkie chwile, kiedy nic nieświeciłona niebie dały się porównać z urokami białych nocy polarnych na Ziemi. Cokolwiekbiegało, pełzało, fruwało, było zmuszone od czasu do czasu uzupełnić dopływ energii, sięgającdo'produktów procesów biochemicznych u form wrośniętych w podłoŜe - ale nie wyrządzając imkrzywdy.W pewnym stopniu odpowiadało to spijaniu nektaru kwiatów przez pszczoły albo kolibry, a jeszczebardziej mikoryzieświerkaz borowikiem. RównieŜ w tym wypadku, partnerzy symbiozy czerpaliwzajemne korzyści.Jednym z pierwszych ssaków poznanych przez Rarrrę była cyweta. Wyszedłszy na polankęprzystanęła, a nie widząc czegoś przydatnego na łup ani teŜ nie wietrząc niebezpieczeństwa -powoli, płynnie przesunęła się podścianązieleni i zniknęła w gąszczu.Obserwując ją, Rarrra szukał porównań z ojczystą fauną.Zaczął od róŜnic. Puszyste futerko, szare w czarno-brązowe cętki - wcale nie zgadzało się z jegowyobraŜeniami o zwierzętach. Sierść zamiast twardej rogowej okrywy !Włosy szczelnie obrastając‚ korpus i nogi, nawet głowę, a na ogonie dłuŜsze i bardziej puszyste; ito w tak wilgotnym klimacie! Ciarki przeszły mu pod pancerzem na nieprzyjemną myśl, jak on byprzeŜył w tej lichej ochronie ciała kataklizm deszczu ; tych strug wody przeciekających nawetprzez rozłoŜyste gałęzie drzewa bawełnianego na skraju polany, pod którym zwykł się chronić.Wysmukły tułów cywety uznał za pocieszny, ale to mogło ułatwiać zwinne poruszanie się wzaroślach.A podobieństwa Przede wszystkim czworonóg - jak on sam i pokaźna część rodzajówzamieszkujących Cyrkolię, zwłaszcza duŜych. Oglądane zwierzę wielkości lisa wydało mu sięogromne w zestawieniu z tym, co znał. W jegoświecietylko dwa gatunki z grupy rogopancernych- do której i on naleŜał - osiągały takie rozmiary. Wąska mordka cywety, charakterystyczna dlałaszowatych, przypominała jego trójgraniastą głowę. Zadumał się. Był w innym połoŜeniu niŜludzie, przywykli mieć bliskich kuzynów w szympansach i gorylach: zoologiczny pień, z któregowywodzili się Rarrrowie, juŜ od setek milionów lat nie wydał zwycięskich odrośli. A te konary,które odłączyły się wcześniej - zrodziły formy niepodobne, małe jak wiewiórki, o głowie takpionowościętej, Ŝeledwo wyodrębniała się z tułowia. StoŜkowaty kształt czaszki był na Cyrkoliwyłącznie przywilejem jej gospodarzy; uŜyczał zgoła nowych moŜliwości pofałdowania zwojówmózgowych. Przez krótką chwilę Rarrra zastanawiał się nawet, czy obejrzany zwierz nie jestwłaśnie rozumnym Ziemianinem.Wraz z upływem czasu, przybysz z dalekich stron gromadził coraz więcej doświadczeń, starając sięzrozumieć puszczę JuŜ na początku zwróciły jego uwagę szerokie, białe kapelusze grzybów nawysokim trzonku, wybijające się ponad runo czerwonych jagód. Potem poznał wiele innych, nierazukrytych w gnijącym listowiu; ciekawiły go jako okazy zarodnikowe, bo właśnie takimi byływszystkie osiadłe formyŜyciana Cyrkoli. Natomiast zdumiewał się róŜnorodnością roślinnychpasoŜytów, od pokrytych liśćmi form spokrewnionych z jemiołą, nieraz o kwiatach tak jaskrawych,Ŝełudzą wizją płomienia na gałęzi, poprzez białawe nitkowate twory przypominające kaniankę nakoniczynie - aŜ do takich, które całkowicie wrastają w tkankiŜywiciela,tylko kwiat wypuszczającna zewnątrz.Studiował teŜ społeczeństwa owadzie. Zaczęło się od termitiery która na kształt warownegozamczyska, pełnego baszt, kruŜganków i wieŜyc, wysterczała na skraju polany.W dziupli przysadzistego figowca, o koronie pokiereszowanej uderzeniem pioruna, znalazł pszczelirój. Owady były doskonale widoczne na tle jasnej kory.Większe zwierzęta najczęściej uciekały przed Rarrrą w leśną gęstwinę, zanim zdąŜył je wypatrzyć.Wyjątek stanowiły rozwrzeszczane małpy, nawykłe do obecności nowego lokatora puszczy.PoniewaŜ nie umiał wspinać się na drzewa, tym bezczelniej płatały mu rozmaite figle, bacząc abynie podejść zbyt blisko. Czasami Rarrra chwycał splotem macek jakiś grzyb albo owoc i nibypociskiem z procy ciskał w stado przedrzeźniających go koczkodanów, ale z uwagą, by nieskrzywdzić psotników. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylkahaha.xlx.pl
  •  
    Copyright 2006 MySite. Designed by Web Page Templates