|
Podstrony |
|
|
- Index
- Trance - Formations [Richard Bandler i John Grinder], Richard Bandler
- Urzekająca opr.miękka-LOGOS Eldredge John, Powieści i opowiadania(1)
- Turner John Kenneth, Różne
- Updike Jonn - Terrorysta, Książki Różne(1)
- Treadaway Chris, Internet. (Mass-)Media. Digital(ism)
- Uciekinierka Charlotte Link, Powieści i opowiadania(1)
- Universe - Mr.Lennon, Ultrastar txt
- Unveil Your Destiny by Vincent Koh, Occult Library
- Twoje pierwsze kroki w zakladach bukmacherskich [ ZLOTEMYSLI][by www.ebookforum.pl ],
- Toksyczni ludzie - Lillian Glass, plimuniek
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- grzeda.pev.pl
|
|
|
|
|
Updike John - Czarownice z Eastwick (), ► READING is a discount ticket to everywhere |
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] John Updike Czarownice z Eastwick Tłumaczyła: Kasia Bogucka-Krenz Data wydania oryginalnego: 1984 Data wydania polskiego: 1993 Sabat „Był to człowiek bardzo czarny i szorstki, bardzo zimny”. — Isobel Gowdie, 1662 „Teraz kiedy diabeł skończył udzielać upomnień, zszedł z ambony i kazał całej kompanii przyjść i całować swoje uszy, które, jak mówiono, były zimne jak lód; jego ciało było twarde jak żelazo — tak myśleli ci, co go dotykali”. — Agnes Sampson, 1590 — Aha, i jeszcze coś — powiedziała Jane Smart z charakterystycznym dla siebie po- śpiechem, a równocześnie zdecydowanie, przy czym każde jej sz przywodziło na myśl czarny koniuszek właśnie zdmuchniętej zapałki, przytknięty dziecięcym zwyczajem do powierzchni skóry z żartobliwym zamiarem zadania bólu — Sukie mówi, że pewien człowiek kupił rezydencję Lenoxów. — Jaki człowiek? — spytała Aleksandra Spoford, która poczuła się nieco wytrącona z równowagi i której spokojna dotychczas aura rozmyła się trochę pod wpływem sta- nowczych słów Jane. — Pewien facet z Nowego Jorku — odrzekła pośpiesznie Jane, wyszczekując niemal ostatnie słowa i nie wymawiając r , jak przystało na osobę pochodzącą z Massachusetts. — Najwyraźniej nieżonaty i bezdzietny. — Aha. Jeden z tych. Usłyszawszy jak głos Jane, mówiącej z północnym akcentem, przynosi jej tę plot- kę, plotkę o jakimś homoseksualiście, który przybył z Manhattanu, żeby dokonać tu podboju, Aleksandra poczuła, że czyjeś drogi krzyżują się z jej drogami, z drogami Aleksandry Spoford — obecnie mieszkanki tego tajemniczego, trudnego do rozszyfro- 2 wania stanu Rhode Island, urodzonej na Zachodzie, gdzie biało-ioletowe góry wznoszą się w pogoni za delikatnymi, wysokimi chmurami, a górne części pewnych roślin, któ- re jesienią odrywają się od swoich korzeni, żeglują w porywach wiatru w pogoni za ho- ryzontem. — Sukie nie ma co do tego pewności — powiedziała Jane pośpiesznie, przy czym jej s zaczynało się temperować. — Jest dość tęgi. Uderzyło ją to, że ma bardzo owłosio- ne dłonie. Powiedział pracownikom agencji handlu nieruchomościami Marge Perley, że musi mieć taki duży dom, bo jest wynalazcą i potrzebne mu laboratorium. A poza tym ma pewną ilość fortepianów. Aleksandra zachichotała. Jej chichot, który mało się zmienił od czasów gdy była dziewczynką i mieszkała w Colorado, zdawał się wydobywać nie z jej gardła, a z gar- dziołka zaprzyjaźnionego z nią stworzenia podobnego do ptaka, które przysiadło na jej ramieniu. Bolało ją już ucho, do którego przyciskała słuchawkę. A w zaczynającym cierpnąć przedramieniu czuła mrowienie. — A jakąż to ilość fortepianów może mieć u siebie jeden człowiek? Jane najwyraźniej obraziła się. Jej głos zjeżył się jak opalizujące futro czarnego kota. — Sukie wie tylko tyle — odrzekła tonem osoby, która musi się bronić — ile wczo- raj wieczorem na zebraniu Komitetu do Spraw Końskiego Koryta powiedziała jej Marge Perley. Komitet ten zajmował się sprawą umieszczenia, a po akcie wandalizmu — ponow- nego umieszczenia dużego koryta do pojenia koni, wykonanego z błękitnego marmu- ru, w centrum Eastwick, u zbiegu dwóch głównych ulic. Te dwie ulice łączyły się w jed- nym punkcie, powodując, że miasteczko, przycupnięte na poszarpanym brzegu Zatoki Narragansett, miało kształt litery L. Na jednej z tych ulic, na Dock Street, znajdowały się śródmiejskie irmy, a przy prostopadle do niej położonej Oak Street stały piękne, duże, stare domy. Marge Perley natomiast była to osoba, do której należały okropne kanar- kowe napisy „Do sprzedania”, wyskakujące tu i ówdzie na drzewach i płotach w miarę jak na falach przypływu i odpływu prosperity gospodarczej i mody ludzie wprowadzi- li się do miasteczka i z niego wyprowadzili. (Eastwick od kilku dziesięcioleci znajdo- wało się ciągle w sytuacji quasi-kryzysowej i było tylko na wpół modne.) Otóż Marge Perley — właścicielka napisów — była kobietą przebojową i jasno umalowaną, była też czarownicą działającą na innej długości fali niż Jane, Aleksandra i Sukie. Tak, jeże- li ktokolwiek oprócz nich trzech był w tym miasteczku czarownicą — to właśnie ona. Marge Perley miała jednak męża — małego, kłótliwego Homera Perley, który bez prze- rwy przycinał bardzo krótko żywopłot z forsycji — wskutek czego różniła się od nich zasadniczo. — Papiery zostały przekazane w Providence — wyjaśniła Jane, wciskając twardo końcowe — ence w ucho Aleksandry. 3 „I odebrał je tymi swoimi owłosionymi dłońmi” — pomyślała Aleksandra. Tuż przy jej twarzy unosiła się z lekka podrapana i poplamiona, często odmalowywana obojęt- na płaszczyzna drzwiczek szai kuchennej; Aleksandra była świadoma istnienia stru- mienia atomów kręcącego się wściekle pod tą powierzchnią, kręcącego się jak wir przed zmęczonymi oczami. Jak z kryształowej kuli zobaczyła, że spotka tego człowieka i zako- cha się w nim i że nie wyniknie z tego nic dobrego. — Czy on nie ma nazwiska? — zapytała. — A wiesz, to idiotyczne — odrzekła Jane Smart. — Margie powiedziała Sukie jak on się nazywa, a Sukie powiedziała mnie, ale coś wypłoszyło mi to nazwisko z głowy. Zaczyna się na „van”, „von” czy „de”. — Co za elegancja — zauważyła Aleksandra, rozszerzając się i rozciągając, by przy- gotować się w ten sposób na przyjęcie bliskiej już inwazji. A więc jest to wysoki brunet, Europejczyk wyzuty ze swej starodawnej heraldycznej schedy, człowiek podróżujący, człowiek, na którym ciąży klątwa... — Kiedy on ma się wprowadzić? — Marge mówiła, że powiedział jej, że wkrótce. Może już tam jest!? W głosie Jane zabrzmiał niepokój. Aleksandra wyobraziła sobie jej raczej zbyt gru- be brwi (zbyt grube w porównaniu z resztą jej wychudzonej twarzy), podnoszące się i tworzące półkola ponad ciemnymi, pełnymi urazy oczami, oczami, których brąz był zawsze o ton jaśniejszy od tego, który się zapamiętało. O ile Aleksandra była czarownicą o obitych kształtach, poddającą się prądowi, rozpościerającą się zawsze szeroko w pra- gnieniu chłonięcia wrażeń i jednoczenia się z krajobrazem, w głębi serca raczej leniwą i entropijnie chłodną, o tyle Jane była pełna żaru, niewysoka i skoncentrowana jak ko- niuszek zatemperowanego ołówka, a Sukie Rougemont, przez cały dzień przebywająca w mieście, zajęta zbieraniem wiadomości i posyłaniem ludziom uśmiechów na powi- tanie — rozedrgana. Tak pomyślała Aleksandra, odwieszając słuchawkę. Wszystko ma strukturę triadyczną. Magia otacza nas ze wszystkich stron; natura poszukuje nieunik- nionych form i znajduje je, minerały i ciała organiczne układają się wzajemnie pod ką- tem sześćdziesięciu stopni, a trójkąt równoboczny jest matką struktury. Powróciła do ustawiania słojów z hermetycznymi zakrętkami, pełnymi sosu do spa- ghetti, sosu, którego miała tyle, że można było nim polać ilość spaghetti, jakiej ona i jej dzieci nie zjadłyby w ciągu stu lat — nawet w zaczarowanym świecie włoskiej bajki. Podnosiła dymiące słoje jeden po drugim znad biało nakrapianego niebieskiego ko- tła stojącego na drżącym, śpiewającym, okrągłym, metalowym stojaku. Zaświtało jej mgliście, że jest to rodzaj zabawnego hołdu, jaki składa swojemu obecnemu kochanko- wi — hydraulikowi włoskiego pochodzenia. Jej przepis na ten sos przewidywał, że trze- ba zmieszać posiekaną cebulę z dwoma ząbkami czosnku, a potem smażyć ją przez trzy minuty (nie dłużej i nie krócej — w tym była magiczna siła) na rozgrzanym oleju, na- 4 stępnie dodać sporo cukru, który zneutralizuje kwasowość, jedną utartą marchewkę, pieprz i sól (więcej tego pierwszego niż tej drugiej); jednak to nie co innego jak łyżecz- ka rozdrobnionej bazylii miała dostarczyć pożywki męskiemu wigorowi, a odrobina wilczej jagody spowodować rozładowanie, bez którego męski wigor jest niczym innym jak morderczym przeciążeniem. Całą tę mieszankę należało dodać do pomidorów z jej własnego ogrodu, zebranych przez nią własnoręcznie i przechowywanych przez ostat- nie dwa tygodnie na wszystkich parapetach okiennych, pomidorów, które teraz zosta- ły pokrojone w talarki i wrzucone do miksera. W chwili gdy dwa lata temu Joe Marino zaczął nawiedzać jej łóżko, dar absurdalnej płodności został zesłany na popodpierane palikami rośliny rosnące w jej ogrodzie, do którego każdego popołudnia wślizgiwało się ukośnie zachodnie słońce przesączone przez rosnące rzędem wierzby. Pokrzywione małe gałązki, tak mięsiste i blade jak gdyby zostały zrobione z taniego, zielonego pa- pieru, łamały się pod ciężarem obicie wysypanych owoców. W tej płodności było coś wariackiego, był w niej krzyk podobny do krzyku dzieci szaleńczo pragnących spra- wić komuś przyjemność. Pomidory wydawały się być najbardziej ludzkimi z roślin, naj- bardziej ludzkimi w swoim zapale i kruchości, i podatności na gnicie zrywając wodni- ste pomarańczowo-czerwone kule, Aleksandra czuła się tak jak gdyby brała w dłonie ogromne jądra swojego kochanka. Mozoląc się w kuchni widziała w tym wszystkim coś smętnie menstruacyjnego: podobny do krwi sos miał być zaczerpnięty chochlą i rozla- ny na białym spaghetti. Tłuste, białe sznureczki miały potem przekształcić się w tłuszcz w jej własnym ciele. Ach, ta kobieca walka z własną wagą! W wieku lat trzydziestu ośmiu Aleksandra dochodziła coraz częściej do wniosku, że jest ona sprzeczna z natu- rą. Czy w celu przywabienia miłości musi przeciwstawiać się własnemu ciału jak jakiś neurotyczny święty w dawnych czasach? Natura jest wskaźnikiem i kontekstem wszel- kiego zdrowia, więc jeżeli człowiek ma apetyt, to powinien go zaspokajać, czyniąc tym samym zadość wymaganiom porządku kosmicznego. Tak myślała, mimo to jednak gar- dziła czasami sobą, oskarżając się o lenistwo, które kazało jej wziąć sobie kochanka z ra- sy ludzi tolerancyjnych wobec otyłości. Kochankowie, jakich Aleksandra miewała w ciągu tych kilku lat, które upłynęły od jej rozwodu, to byli przypadkowi mężowie, którym ich właścicielki pozwoliły zejść z prostej drogi. Jej własny były mąż, Oswald Spoford, spoczywał wysoko na kuchennej półce, w słoju. Był sprowadzony do postaci wielobarwnego proszku, a wieczko słoja zo- stało mocno zakręcone. Aleksandra sprowadzała go do tej postaci w miarę jak po prze- prowadzce z Norwich w stanie Connecticut do Eastwick ujawniała się jej moc. Ozzie znał się na chromie i przeniósł się z fabryki armatury znajdującej się w pagórkowatym mieście, gdzie było zbyt wiele białych kościołów o obierających się ścianach, do irmy konkurencyjnej, mieszczącej się w betonowym budynku półmilowej długości, położo- nym na południe od Providence, w dziwnym industrialnym krajobrazie tego małego 5
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plsylkahaha.xlx.pl
|
|
|