Uwodzicielka - Laurens Stephanie

Podstrony
 
Uwodzicielka - Laurens Stephanie, Romanse
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Stephanie LaurensUwodzicielkaTłu​ma​cze​nie:Mag​da​le​na Słysz1.Kwie​cień 1848 rokuGlas​gow– Dzień do​bry, pa​nie Car​rick.Tho​mas, któ​ry skła​dał pa​ra​sol, pod​niósł gło​wę i uśmiech​nął się do pani Man​ning,re​cep​cjo​nist​ki w śred​nim wie​ku, sie​dzą​cej za kon​tu​arem w holu Car​rick En​ter​pri​-ses.Nie​wia​sta wład​czym ge​stem wy​cią​gnę​ła rękę.– Ja się z tym zaj​mę, pro​szę pana.Gdy za​mknę​ły się za nim drzwi, Tho​mas pod​szedł do re​cep​cjo​nist​ki i po​słusz​nieod​dał jej pa​ra​sol.Kie​dy bra​ła go od nie​go, ką​ci​ki jej ust unio​sły się z apro​ba​tą; mimo że była z na​tu​-ry su​ro​wa, mia​ła sła​bość do Tho​ma​sa. Biu​ra fir​my zaj​mo​wa​ły po​ło​wę par​te​ru bu​-dyn​ku przy Tron​ga​te od fron​tu, w po​bli​żu ru​chli​we​go cen​trum mia​sta, i owdo​wia​łama​tro​na rzą​dzi​ła swym im​pe​rium że​la​zną ręką, ale spra​wie​dli​wie.– Przed po​łu​dniem nie ma pan żad​nych umó​wio​nych spo​tkań… a po po​łu​dniu tyl​kona​ra​dę z przed​sta​wi​cie​la​mi Col​liers. – Spoj​rza​ła na dru​gą stro​nę holu. – I rano nieprzy​szło nic ta​kie​go, czym mu​siał​by się pan za​jąć.Na​prze​ciw​ko re​cep​cji, pod ścia​ną, biegł dłu​gi wy​po​le​ro​wa​ny kon​tu​ar, nad któ​rymznaj​do​wa​ły się licz​ne wnę​ki. Za nim Do​bson, głów​ny urzęd​nik, spo​koj​nie sor​to​wał li​-sty i pacz​ki; były żoł​nierz i ge​ne​ral​nie czło​wiek mil​czą​cy tyl​ko ski​nął gło​wą, kie​dyTho​mas spoj​rzał w jego kie​run​ku.Zwra​ca​jąc się po​now​nie do pani Man​ning, mruk​nął:– W ta​kim ra​zie sko​rzy​stam z oka​zji, by przej​rzeć ra​chun​ki z ze​szłe​go mie​sią​ca.– Znaj​dzie je pan na se​kre​te​rze za pań​skim biur​kiem.Hol był wy​ło​żo​ny dę​bo​wą bo​aze​rią o pięk​nych sło​jach. Na czę​ścio​wo prze​szklo​-nych drzwiach, przez któ​re wszedł Tho​mas, wid​nia​ła na​zwa fir​my i jej logo – za​ryspa​row​ca nad drew​nia​ną skrzy​nią – zręcz​nie wy​ku​te w że​la​zie i po​zło​co​ne. Okrą​głeży​ran​do​le z żył​ko​wa​ne​go szkła, wi​szą​ce na cięż​kich łań​cu​chach pod ka​se​to​no​wymsu​fi​tem, rzu​ca​ły ty​po​we dla lamp ga​zo​wych sto​no​wa​ne świa​tło. Wo​kół pa​no​wa​ła at​-mos​fe​ra po​wścią​gli​wej za​moż​no​ści – któ​ra nie​wie​le zdra​dza​ła.Jed​nak​że za Car​rick En​ter​pri​ses nie kry​ły się by​naj​mniej sta​re pie​nią​dze. Nie​ży​-ją​cy oj​ciec Tho​ma​sa, Niall, za​jął się im​por​tem i eks​por​tem za​le​d​wie przed trzy​dzie​-stu pię​ciu laty; jako dru​gi w ko​lej​no​ści syn, bez wi​do​ków na prze​ję​cie ro​dzin​ne​goma​jąt​ku, mu​siał sam ra​dzić so​bie w ży​ciu.Przy​łą​czył się do nie​go szwa​gier, Qu​en​tin Hem​mings. Choć oj​ciec Tho​ma​sa daw​nozmarł, Qu​en​tin wciąż brał czyn​ny udział w pro​wa​dze​niu fir​my.Kie​dy Tho​mas ru​szył w stro​nę otwar​tych drzwi, pro​wa​dzą​cych do ze​wnętrz​nychbiur, w pro​gu po​ja​wił się wła​śnie on, pa​trząc na plik do​ku​men​tów, któ​re niósł.Nie​mal tak wy​so​ki jak Tho​mas, Qu​en​tin spra​wiał wra​że​nie ma​jęt​ne​go dżen​tel​me​-na, zde​cy​do​wa​nie, choć nie de​mon​stra​cyj​nie za​do​wo​lo​ne​go ze swe​go losu – w rze​-czy sa​mej nie mógł na​rze​kać na mał​żeń​stwo, ro​dzi​nę i za​ję​cie. Być może jego brą​-zo​we wło​sy za​czę​ły się nie​co prze​rze​dzać, jed​nak​że twarz i syl​wet​ka świad​czy​ły, żebył peł​nym ener​gii męż​czy​zną, ak​tyw​nym we wszyst​kich sfe​rach ży​cia.Wy​czu​wa​jąc prze​szko​dę na dro​dze, Qu​en​tin pod​niósł wzrok. Kie​dy zo​ba​czył Tho​-ma​sa, aż się roz​pro​mie​nił.– Tho​ma​sie, mój chłop​cze. Wi​taj. – Wska​zał trzy​ma​ne w ręce pa​pie​ry. – To umo​wyz Ber​mu​da Su​gar Cor​po​ra​tion. – Jego orze​cho​we oczy się za​sę​pi​ły. – Jest jed​nakwe​stia…Pięt​na​ście mi​nut póź​niej, uzgod​niw​szy z Qu​en​ti​nem, że na​le​ży uzy​skać wię​cejgwa​ran​cji do​ty​czą​cych do​sta​wy z Ber​mu​da Su​gar, Tho​mas wresz​cie prze​szedłprzez drzwi i ru​szył wą​skim ko​ry​ta​rzem z biu​ra​mi od uli​cy i ma​ga​zy​na​mi po prze​-ciw​nej stro​nie. Ko​ry​tarz koń​czył się im​po​nu​ją​cy​mi drzwia​mi, któ​re pro​wa​dzi​ły dodu​że​go na​roż​ne​go ga​bi​ne​tu na​le​żą​ce​go do Tho​ma​sa. Ga​bi​net Qu​en​ti​na znaj​do​wałsię w prze​ciw​le​głym na​roż​ni​ku bu​dyn​ku.Tho​ma​sa dzie​li​ło od drzwi jesz​cze pięć kro​ków, gdy z przy​le​głe​go po​ko​ju wy​szedłinny dżen​tel​men z do​ku​men​ta​mi w dło​ni – ku​zyn Hum​ph​rey, je​dy​ny syn Qu​en​ti​na;pod​niósł gło​wę i uj​rzaw​szy Tho​ma​sa, za​trzy​mał się z uśmie​chem.Kie​dy Tho​mas przy​sta​nął i pa​trząc na nie​go, uniósł sar​ka​stycz​nie brew, uśmiechtam​te​go przy​brał szel​mow​ski wy​raz.– Bę​dziesz mu​siał wy​ty​po​wać wy​bran​kę spo​śród naj​pięk​niej​szych pa​nien w Glas​-gow, i to szyb​ko, bo ina​czej roz​pę​ta się dam​ska woj​na. A je​śli cho​dzi o wro​gie dzia​-ła​nia, to pa​nie wy​ka​zu​ją więk​szą in​wen​cję niż kie​dy​kol​wiek sam Na​po​le​on. Na pod​-ło​gach sal ba​lo​wych po​le​je się krew… przy​naj​mniej me​ta​fo​rycz​nie. Za​pa​mię​tajmoje sło​wa, mło​dy czło​wie​ku.Tho​mas się za​śmiał.– Skąd o tym wiesz? Czy ra​czej po​wi​nie​nem spy​tać: od kogo.– Od sta​rej lady An​gle​sey. Przy​par​ła mnie do muru i za​czę​ła wy​py​ty​wać o cie​bieoraz two​je za​in​te​re​so​wa​nie prze​chadz​ka​mi. Szczę​śli​wie – cią​gnął Hum​ph​rey –ucze​pi​łem się ra​mie​nia An​drei, któ​ra peł​ni​ła funk​cję mo​jej tar​czy obron​nej, leczi tak zo​sta​łem za​trud​nio​ny jako po​sła​niec. – An​drea była na​rze​czo​ną Hum​ph​reya,choć jesz​cze for​mal​nie się nie za​rę​czy​li.Po​przed​nie​go dnia Tho​mas wraz z Hum​ph​rey​em to​wa​rzy​szył Qu​en​ti​no​wi i jegożo​nie Wi​ni​fred na wie​czor​ku to​wa​rzy​skim. Uwa​ża​ny za jed​ną z naj​lep​szych par​tiiw Glas​gow, sta​no​wił obiekt za​in​te​re​so​wa​nia wszyst​kich swa​tek, a jesz​cze bar​dziejprzed​się​bior​czych mło​dych dam, któ​re przy​cią​gał nie tyl​ko jego ma​ją​tek, lecz tak​żepo​wierz​chow​ność i za​le​ty cha​rak​te​ru.Wes​tchnął.– Chy​ba pew​ne​go dnia będę mu​siał do​ko​nać wy​bo​ru, ale wciąż ży​wię na​dzie​ję, żeznaj​dę ko​goś ta​kie​go jak An​drea. – Ko​bie​tę, któ​ra wzbu​dzi jego za​in​te​re​so​wa​niei uwa​gę. Z któ​rą po​czu​je praw​dzi​wą więź.– Cóż. – Wciąż uśmie​cha​jąc się sze​ro​ko, Hum​ph​rey klep​nął go w ra​mię. – Niewszyst​kich spo​ty​ka szczę​ście bo​gów.Tho​mas par​sk​nął śmie​chem. Zer​k​nął na pa​pie​ry w ręce ku​zy​na.Hum​ph​rey mach​nął nimi skwa​pli​wie.– Pa​li​san​der, nie​ste​ty, po​je​chał do Bri​sto​lu. – W jego gło​sie dało się sły​szeć zde​-ner​wo​wa​nie. – Może uda mi się prze​ko​nać fir​mę, że Glas​gow by​ło​by lep​szym ce​-lem.– To sta​no​wi​ło​by ład​ny do​da​tek do ma​ho​niu, w któ​ry wcho​dzi​my. – Tho​mas po​ki​-wał gło​wą. – Daj mi znać, je​śli coś za​ła​twisz.– Och, na pew​no o tym usły​szysz… na pew​no. – Ma​cha​jąc do​ku​men​ta​mi, Hum​ph​-rey od​da​lił się ko​ry​ta​rzem, nie​wąt​pli​wie, by za​się​gnąć rady jed​ne​go z han​dlow​ców,jak naj​le​piej świ​snąć umo​wę, żeby nie po​wie​dzieć skraść sprzed nosa, kup​comz Bri​sto​lu.Tho​mas wszedł do swe​go ga​bi​ne​tu. Zdjął płaszcz i po​wie​sił go na wie​sza​ku zadrzwia​mi, po czym je za​mknął i zbli​żył się do biur​ka. Nie okrą​żył go i nie za​siadłprzy nim od razu, naj​pierw się przed nim za​trzy​mał. Lek​ko mu​ska​jąc czub​ka​mi pal​-ców gład​ki blat, wyj​rzał przez na​ro​że okno. Przed nim roz​cią​ga​ła się ru​chli​waTron​ga​te, któ​rą spie​szy​li prze​chod​nie i jeź​dzi​ły po​wo​zy; zza szy​by do​cho​dzi​ły stłu​-mio​ne po​krzy​ki​wa​nia woź​ni​ców i trza​ska​nie ba​tów. Wzrok Tho​ma​sa przy​cią​gnę​łood​bi​cie słoń​ca w gra​fi​to​wych wo​dach Cly​de, wi​docz​nej po le​wej stro​nie mię​dzydwo​ma bu​dyn​ka​mi.To miej​sce – ten ga​bi​net – sta​no​wi​ło cen​trum jego ży​cia, któ​re bu​do​wał wo​kół po​-zy​cji współ​wła​ści​cie​la Car​rick En​ter​pri​ses. Na​stęp​nym kro​kiem w dro​dze do celubył wy​bór mał​żon​ki, od​po​wied​niej ko​bie​ty dla dżen​tel​me​na, ja​kim za​mie​rzał sięstać – fi​la​ra za​moż​nej spo​łecz​no​ści ze wspie​ra​ją​cą żoną przy boku, dzieć​mi uczęsz​-cza​ją​cy​mi do do​brych szkół i do​mem w naj​lep​szej dziel​ni​cy. I może cha​tą do po​lo​-wań w szkoc​kich gó​rach. Miał dość ja​sną tego wi​zję.Z wy​jąt​kiem jed​ne​go. Naj​waż​niej​sze​go.Choć​by nie wia​do​mo ile mło​dych pa​nien z do​brych ro​dzin, o więk​szej lub mniej​-szej uro​dzie i do​sko​na​łej po​zy​cji to​wa​rzy​skiej, pod​sy​ła​ła mu ciot​ka, po pro​stu niewi​dział wśród nich żad​nej dla sie​bie, nie po​tra​fił zo​ba​czyć.Po​nie​waż nie mógł za​po​mnieć Lu​cil​li Cyn​ster, któ​rej ob​raz wciąż miał żywo w pa​-mię​ci.Przez po​nad dwa lata ce​lo​wo jej uni​kał; ży​wił na​dzie​ję, że wra​że​nie, ja​kie na nimzro​bi​ła, zbled​nie, je​śli nie zo​ba​czy jej po​now​nie, nie usły​szy jej gło​su – jego zmy​słównie bę​dzie draż​nić jej bli​skość. Tak się jed​nak nie sta​ło.Nie mu​siał na​wet za​my​kać oczu, aby uj​rzeć ją w wy​obraź​ni: szma​rag​do​wo​zie​lo​neoczy, tro​chę ko​cie, w twa​rzy o sub​tel​nych ry​sach, oto​czo​nej au​re​olą ogni​sto​ru​dychwło​sów; ko​lor jej tę​czó​wek, ja​sno​ró​żo​we usta i te pło​mien​ne loki pod​kre​śla​ła jesz​-cze nie​ska​zi​tel​na ala​ba​stro​wa cera.Żad​na inna mło​da dama, któ​rą spo​ty​kał na swej dro​dze, nie mo​gła jej do​rów​nać.Wszyst​kie wy​da​wa​ły się po​zba​wio​ne wy​ra​zu. Bez​barw​ne.I nie cho​dzi​ło tyl​ko o po​wierz​chow​ność; Lu​cil​la mia​ła tak​że fa​scy​nu​ją​cą du​szę i toją wy​róż​nia​ło w jego oczach.Była cu​dow​na. Urze​ka​ją​ca.Bar​dzo mu się po​do​ba​ła, dzia​ła​ła na zmy​sły i w nie​po​ję​ty spo​sób za​wład​nę​ła jegoświa​do​mo​ścią. Nie​po​ję​ty przy​naj​mniej dla nie​go.Ucho​dzi​ła za ko​goś w ro​dza​ju cza​ro​dziej​ki; nie​trud​no było zro​zu​mieć dla​cze​go. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylkahaha.xlx.pl
  •  
    Copyright 2006 MySite. Designed by Web Page Templates